Polska – The Times – Kobiet w mundurze bandyci boją się bardziej niż policjantów

1500 kobiet pracuje w warszawskiej policji. Mają stalowe nerwy. Bandyci podobno boją się ich najbardziej.

Piotr Sieńko 23.10.2007 r.

Wiolka ma 32 lata. Pracuje w sekcji kryminalnej jednej w warszawskich komend. Nogi po samą szyję i cztery tatuaże. Na ramieniu, na łopatce, dwa pozostałe „do wglądu” tylko dla tego jedynego. Pochodzi z Dolnego Śląska. W policji pracuje od 10 lat. Właśnie czeka na decyzję o wysłaniu na kurs oficerski. Zaraz po pierwszych szkoleniach w resorcie trafiła do kryminalnego.
Dziś Wiolka bierze udział w najbardziej niebezpiecznych zasadzkach. Nigdy w odwodzie, zawsze z przodu.
– Stoisz pod drzwiami. W środku poszukiwany klient. Adrenalina buzuje – opowiada. – Jak wyciągam i przeładowuję broń, wiem już, że nie ma odwrotu. Szczęk przeładowywanego zamka podnieca jak seks. Pukamy, pada hasło: „Policja, otwierać, bo wyważymy drzwi!” i wpadamy do środka. Zawsze pokazuję broń, żeby widzieli, że nie żartuję. Bab bandyci boją się najbardziej – śmieje się policjantka.
Raz podczas wejścia stała w drzwiach mieszkania ściganego przestępcy. Ten zobaczył kobietę i próbował uciec. Chciał zatrzasnąć drzwi. Wiolka dostała w nos. Zalała się krwią. – Klęła na czym świat stoi – opowiada jej przełożony. – Wtedy po raz pierwszy wyszła z niej baba. Dorwała klienta, powaliła go na ziemię, chociaż był większy od niej, i założyła kajdanki. Dopiero po akcji płakała: „Skąd ja wezmę na operację nosa? Nikt mnie teraz nie będzie chciał!”.
Ale obeszło się bez operacji. A lekarz, który składał jej nos, prawie się zakochał. Chciał się nawet żenić. – Ale dostał kosza – śmieje się oficer. – Mieliśmy niezły ubaw.

– Płeć piękna nie ma żadnych taryf ulgowych już w trakcie rekrutacji do policji. Kobiety policjantki przyjmują męski styl bycia – mówi mł. insp. Małgorzata Chmielewska, szefowa zespołu psychologów Komendy Głównej Policji.
– Wykonując zadania pod przykryciem, trzeba mieć silną kontrolę nad sobą, by wiedzieć, gdzie kończy się gra, a zaczyna prawdziwe życie. Na Zachodzie ten problem znany jest od lat. W Polsce policjantki tylko raz w roku przechodzą badania psychologiczne. Te, które mają problemy z odpornością psychiczną, są odsuwane od zadań, przynajmniej na pewien czas. Kobietom łatwiej zrzucić stres niż mężczyznom, bo potrafią się wygadać, wypłakać – dodaje Chmielewska.
Warszawski policjant: – Niewiele kobiet ma predyspozycje do takiej pracy. Ale te, które znam, świetnie sobie radzą. Mają stalowe nerwy. Poza tym nie wzbudzają podejrzeń. Dwóch facetów zawsze wygląda trochę podejrzanie.
– Kiedyś siedzieliśmy z kumplem w samochodzie pod lasem i obserwowaliśmy dom, gdzie miał się ukrywać poszukiwany bandyta. Nagle nasz klient wyszedł na balkon i zaczął patrzeć w naszą stronę. Musieliśmy zacząć się obściskiwać. Bo co może robić samotna para w samochodzie pod lasem? Dwóm gliniarzom raczej trudno byłoby bez podejrzeń zamarkować podobną sytuację – wspomina Wiolka. – Chłopaki pokładali się ze śmiechu, gdy im to opowiadaliśmy. Do dziś pytają tamtego kolegę, jak było.

– Jak ci się pracuje z prawie samymi facetami? – pytam.
– Im więcej kobiet w resorcie, tym lepiej. Faceci już tak nie głupieją na nasz widok. Ale i tak nasłuchasz się wulgaryzmów i przechwałek, jacy to oni są dobrzy w łóżku, dowiesz się, jak zdradzają żony. Nauczysz się kląć jak szewc, pić wódkę ze szklanki. Nawet pluć. Czasem jestem ich przyjaciółką, wysłuchuję, jakie mają kłopoty. Ale oni i tak nigdy nie zrozumieją, że mogę mieć chandrę albo bolesny okres.
Rok 2001 r. Luksusowy hotel na południu Polski. W przestronnym apartamencie bawi się kilkanaście osób: kilka drogich warszawskich call girl, kilka par powiązanych z półświatkiem, m.in. pruszkowscy gangsterzy świętujący pomyślnie przeprowadzone ucieczki swoich bossów. Po tym, jak Jarosław S. ps. Masa zaczął sypać kolegów, przed wielką policyjną obławą na „Pruszków” umknąć udało się tylko nielicznym.
Wśród bawiących się kobiet jest 28-letnia blondynka. Anka (tylko tyle ze swego opisu pozwala nam zamieścić) pochodzi z północno-zachodniej Polski. Skończyła studia i kilka policyjnych szkoleń o profilu kryminalnym. Działa pod przykryciem. Dawniej w jednym z wydziałów komendy głównej, teraz w wojewódzkiej na północy Polski.
Imprezowicze myślą, że ta roześmiana kobieta to kochanka jednego z kolegów. Nie wiedzą, że ten od roku współpracuje z policją. Dzięki temu może uniknąć kilkuletniej odsiadki za popełnione przestępstwa. Ma wprowadzić Ankę w środowisko pruszkowskich gangsterów i pomóc w zdobyciu informacji. Oboje zachowują się jak zakochana para. Wszystkim się wydaje, że kobieta jest dobrze wstawiona. Pije dużo, sporo przeklina. Nie wiedzą, że Anka cały czas bacznie obserwuje towarzystwo. Polecono jej wytypować kolejnego gangstera, którego policja mogłaby zmusić do współpracy.

Wrzesień 2007 r. Z Anką spotykam się w małej pizzerii w podziemiach Dworca Centralnego. – Mam kwadrans, potem spotykam się z kolegą, z którym razem wyjeżdżamy. Nie chcę, by nas widział – mówi spokojnie.
– Gdzie jedziecie?
– Nie mogę ci powiedzieć – ucina. – Raz na jakiś czas do jednostki, gdzie na co dzień pracuję, przychodzi rozkaz z Komendy Głównej Policji: pani ta i ta ma się stawić tego i tego dnia na taki i taki okres w tej i tej jednostce. Czasem piszą np. „ze strojem wieczorowym”. Wtedy już wiem, że tam, gdzie pojadę, będzie jakaś duża impreza. Pakuję walizkę i w drogę – uśmiecha się spokojnie.
Zwykle dopiero na miejscu Anka dowiaduje się, jaki jest cel wyjazdu. Nie ma wtedy przy sobie broni ani odznaki. Całą akcję obserwują z oddalenia przełożeni. W każdej chwili gotowa do interwencji jest grupa ubezpieczająca – uzbrojeni po zęby, świetnie wyszkoleni policjanci po cywilnemu. Gdyby coś poszło nie tak, mają przyjść z pomocą. Takiej sytuacji Anka jeszcze nie miała.
– Raz było blisko. Kiedyś mieliśmy zwerbować do współpracy „Zbója”. Poszliśmy z kolegą na imprezę, gdzie miał się bawić. Party z grillem przy basenie, ogromna willa z pięknym ogrodem. To było 500 km od miejsca, gdzie mieszkam. Wszystko szło jak po maśle do czasu, gdy okazało się, że na imprezie jest gangster, który mnie rozpoznał. Zbladłam, gdy go zobaczyłam. Myślałam, że już po nas. Gdyby powiedział reszcie, że jesteśmy psami, wywieźliby nas do lasu i kulka w łeb. Nie wiem, czy pomoc przyszłaby na czas… Ale nie wydał. Nawet nie zamieniliśmy słowa. Nie podszedł nawet. Zorientował się chyba, że policja robi rozpoznanie. Do dziś nie wiem, czemu nas nie podkablował. Może liczył, że kiedyś ja mu pomogę – opowiada Anka.
Wtedy jednak zrozumiała, że podczas każdej takiej akcji może zginąć. Długo odchorowywała ten wyjazd. W trzy dni zrzuciła 7 kg. Po kilku latach przyzwyczaiła się już do takiego trybu życia. Do wyjazdów w nieznane, udawania kogoś innego, niebezpiecznej gry. – Gdy przez pewien czas nigdzie nie wyjeżdżam, zaczyna mi brakować tych emocji. To jest jak drugie życie.

Piątkowe popołudnie. Spotkanie w gronie bliskich znajomych. Nagle w torebce Joanny – niskiej, szczupłej brunetki o piwnych oczach, policyjnego negocjatora – dzwoni telefon. To oficer dyżurny z komendy: w jednej z kamienic w centrum doszło do domowej awantury. 70-letni mężczyzna ranił nożem synową. Porwał 6-letniego wnuka, zabrał też butlę gazową i uciekł na dach budynku.
Dziesięć minut później Joanna jest już na miejscu. Mężczyzna straszy, że poderżnie chłopcu gardło, a sam rzuci się z dachu lub wysadzi w powietrze. Straż pożarna rozkłada na podwórku miękki skokochron. Gotowa do pomocy jest ekipa pogotowia ratunkowego. Teren wokół kamienicy już zamknięto i odgrodzono policyjną taśmą. Mieszkańców ewakuowano. Po chwili Joanna dociera na dach. Zaczyna rozmawiać z rozjuszonym mężczyzną. Przez trzy godziny stara się zająć go rozmową. Chce uspokoić, skłonić do wypuszczenia przerażonego chłopca i poddania się.
– Pamiętam tego dziadka – wspomina Joanna. – Trzymał w objęciach wnuczka i siedział na butli. Przy gardle chłopca cały czas było ostrze noża. Mały był przerażony. Nagle człowiek, którego kochał i znał od dziecka, krzyczy, że wysadzi się w powietrze. Życie tych ludzi jest w moich rękach. Zawsze może dojść do tragedii.
– Co będzie, gdy się nie uda?
– Zawsze próbujemy do końca. Jakiś czas temu moi koledzy z Komendy Głównej Policji negocjowali z mężczyzną 11 godzin. Ostatecznie udało im się odwieść go od rzucenia się z ósmego piętra. Zszedł z gzymsu i oddał się w ręce lekarzom. Stres negocjatora jest w takiej sytuacji przeogromny.
– Czy kiedyś nie udało Ci się uratować człowieka?
– Nigdy w trakcie rozmowy. Raz nie udało mi się jednak dojechać na miejsce na czas. 15-latka rzuciła się z 11. piętra dosłownie 2 min przed moim przyjazdem na miejsce. To straszne uczucie. Bezsilność, rozpacz bliskich, na których oczach zginęło dziecko. Taki ślad zostaje na lata. Nawet w nas, policjantach.