Goniec Polski – Złom wyposażeniem dla Polaków w Afganistanie

Byli polscy żołnierze mieszkający na Wyspach opowiadają „Gońcowi Polskiemu” o swych wstrząsających przeżyciach z wojny w Iraku. Tymczasem w kraju rząd Jarosława Kaczyńskiego remontuje właśnie wysłużone prawie 30-letnie śmigłowce, które (o zgrozo!) już niedługo staną się podstawowym środkiem transportu polskich żołnierzy walczących w górzystym Afganistanie. Ministerstwo Obrony Narodowej kupiło „złom”, choć stać je było na nowe maszyny. Weterani wojny w Zatoce Perskiej z Wielkiej Brytanii są oburzeni tymi informacjami.

– W Iraku możesz zginąć w każdej chwili: od zabłąkanej kuli, ukąszenia skorpiona, przydrożnej miny, w wyniku wybuchu spowodowanego przez terrorystę – samobójcę. Nawet z powodu burzy piaskowej lub powodzi.
– Powodzi na pustyni?
– Tak, w powodzi też. Myślisz, że na pustyni nie ma powodzi? Zabija ona ludzi po każdym ulewnym deszczu. Tak jak burza piaskowa przychodzi niespodziewanie, szybko i nie ma przed nią ratunku – opowiada 23-letni Arek z Lubelszczyzny, który ponad rok temu był polskim żołnierzem oddelegowanym do sztabu dowództwa sił alianckich w Bagdadzie.

Zabiłeś człowieka
Arek trafił do Iraku w grudniu 2004 roku. Wyjechał tak jak wielu jego kolegów z nudnej jednostki wojskowej na Mazurach. Chciał zarobić, zobaczyć „kawał” świata, a także przeżyć przygodę. Teraz mieszka i pracuje w Londynie. Czy odważyłby się ponownie pojechać na wojnę? – Nigdy więcej. Życie jest cenniejsze niż taka przygoda – przyznaje. – Może to banalne co powiem, ale wojna pokazała mi jak kruche jest życie. Człowiek idzie ulicą, dostaje, pada i już go nie ma. Przed wyjazdem każdy myśli o przygodzie, pieniądzach, ambicjach. Dopiero na miejscu dociera do ciebie, gdzie tak naprawdę trafiłeś.
W Iraku Arek zajmował się ochroną oficerów sztabu. Oprócz tego zabezpieczał konwoje, jeździł na partole. Wykonywał typową żołnierską robotę.
Kiedyś na trasie konwoju, w którym jechał z szefem sztabu, na drodze pod Bagdadem jego hammer został ostrzelany przez snajpera. Arek prowadził wtedy pojazd. Kula wystrzelona przez arabskiego bojownika zarysowała przednią szybę po stronie kierowcy, ale nie przebiła jej i nie wleciała do środka. – Zatrzymaliśmy się. Na chwilę zapadła cisza. Dowódca siedział obok mnie. Pobladł. Było mi na zmianę zimno i gorąco. Gdyby kaliber karabinu, z którego strzelał snajper był większy, dostałbym w głowę. Po chwili pojechaliśmy dalej – wspomina i pokazuje fotografię. – Takie sytuacje jak ta pobudzały do myślenia. Zastanawiałem się czy te pieniądze są warte ryzyka, czy przygoda z tak dużą masą wrażeń jest potrzebna?
– Strzelałeś do człowieka?
– Tak.
– Zabiłeś?
– Widziałem, że upada, ale czy zabiłem nie wiem. O takich rzeczach nie mówiono nam. Nigdy nie było potwierdzeń.

Ranny w wybuchu
Arek skończył liceum agroturystyczne w Lublinie. Jest niewysoki, drobny. Uwielbia podróżować. Razem swe swoją ciotką rywalizują o to, które z nich pojedzie w ciekawsze miejsce. – Irak, a teraz Afganistan to miejsca, gdzie zagrożenie jest ogromne, a ryzyko zbyt duże. Pocisk dolatuje zawsze pierwszy, dopiero potem słychać odgłos wystrzału zwłaszcza, gdy strzelec jest daleko – tłumaczy Arek. – Nie ma mocnego na pocisk – pokazuje kolejne zdjęcia spalonych żywcem Irakijczyków, rannych żołnierzy, wybuchów.
– Kiedyś staliśmy we trzech koło samochodu. Nagle usłyszeliśmy trzy ciche uderzenia o blachę pancerza. Dopiero potem gdzieś w oddali słychać było huk. To były trzy zabłąkane kule. Kończyły swój bieg, zatrzymując się na pancerzu hammera. Jeden z nich uderzył dokładnie między nogami kolegi. W jego wyniku zamarł. Miałem dużo szczęścia. Każdy facet by się z tego cieszył – mówi Arek.
Wbrew pozorom, jak twierdzi, to co zobaczył w Iraku bardzo go uspokoiło. Jak sam mówi, sprowadziło go na ziemię. – Teraz z perspektywy czasu wiem, że to miejsca tylko dla tych, którzy nie widzą sensu życia. Ja widzę i dlatego tam nie wrócę, choć mógłbym w każdej chwili. Cały czas jestem na liście rezerwistów do kontyngentu. Mogę tam jeszcze pojechać w ciągu kilku najbliższych lat, jeśli nie z polskim, to z amerykańskim wojskiem. Napatrzyłem się jednak na przemoc, śmierć i cierpienie niewinnych ludzi. Takie rzeczy pomagają docenić normalne, codzienne życie – tłumaczy.
Kilka miesięcy po „spotkaniu” ze snajperem auto prowadzone przez Arka wpadło na minę. – pod Bagdadem. – Znów wiozłem dowódcę do sztabu. Minę podobno zdetonowano zdalnie. Na szczęście ładunek nie był duży i samochód nie został poważnie uszkodzony – relacjonuje.
Arek został jednak ranny w nogę. Trafił do szpitala. Nie wrócił już do Iraku. Pojechał jeszcze na misję do spokojniejszego Libanu, gdzie służył w kontyngencie sił pokojowych Narodów Zjednoczonych. – Nie mam zamiaru tam wracać. Mogę, ale nie chcę – zastrzega.
Od prawie roku mieszka w północnym Londynie. Pracował jako kierowca na budowie. Teraz organizuje kursy samoobrony. Chce pracować w ochronie.

Stan zagrożenia
Krzysiek skończył nauki polityczne. Ma 35 lat, żonę i dziecko. Od niedawna mieszka z rodziną w Walii. Zaraz po zdobyciu Iraku wyjechał do polskiej strefy do tzw. województwa irackiego. Trafił tam na jeden z bardziej gorących okresów, jaki w Iraku napotkali polscy żołnierze – powstanie bojówkarzy radykalnego mułły Moqtady al-Sadra.
– To było wtedy, gdy nasi „ścigali” członka Al-Kaidy Murtada al-Mussawiego – opowiada Krzysiek. – „Dopadli” go jak uciekał z biura Sadra w centrum Karballi. Armia Mahdiego, tak nazywają milicję Sadra, zapowiedziała wtedy odwet. Było gorąco.
Jakiś czas później polską bazę w Karballi zaatakowali ludzie mułły. Przez kilka dni trwały zażarte walki, dzień w dzień. W pewnym momencie polscy żołnierze bronili się otoczeni przez Irakijczyków, czekając na posiłki ze strefy amerykańskiej.
– Po akcji sytuacja nieco uspokoiła się, ale już do końca misji żyliśmy w ogromnym napięciu. Zdarzało się, że chłopaki budzili się w nocy z krzykiem, płakali. Kilku nie wytrzymało. Trafiło do szpitala. Muszą leczyć się w kraju. Tam na miejscu trzeba było mieć cały czas oczy dookoła głowy. Z każdej strony, nawet w biały dzień mógł paść strzał. Mógł rozpocząć się atak. Wyobraź sobie – idziesz ulicą przez miasto, a z każdych drzwi, z każdego samochodu, nawet ze straganu ulicznego możesz „dostać”. Taki był stan zagrożenia. Po powrocie do kraju przez pierwsze trzy miesiące, wychodząc z domu odruchowo szukałem wzrokiem wrogów z bronią w ręku: w oknach, w autobusach, na dachach. To strasznie męczące – opowiada mężczyzna.
Krzysiek znalazł właśnie pracę w Cardiff. Jest menadżerem w jednym z pubów. Jego żona prowadzi inny lokal. – Nasłuchałam się już o wojnie wystarczająco dużo – mówi. – Od początku byłam przeciwna temu wyjazdowi, ale stało się. Na szczęście mężowi przeszła już ochota na takie przygody i bardzo mnie to cieszy. Chcemy jak najszybciej zapomnieć o tym, co przeżył, a ja razem z nim. Martwiłam się o niego, czekałam. Płakałam za każdym razem, gdy przychodziła informacja o tym, że któryś z nich zginął. Modliłam się by nie był to właśnie on. Za każdym razem Bóg mnie wysłuchiwał i Krzysiek wrócił. Bardzo to przeżyłam.

Jadę się zaciągnąć
– Byłem dwie zmiany w Iraku. Tam cały czas coś się dzieje, ciągle jest „ciśnienie”, wydziela się adrenalina. Z zawodu jestem masażem. W Polsce nie mam szans na dobrą pracę. Płacą słabo. W Anglii jest lepiej, ale nudno. W przyszłym tygodniu mam samolot do Polski. Wracam by zaciągnąć się – mówi 26-letni Wojtek z Rybnika.
Wiosną 2006 r. był po raz ostatni w Iraku. Jest zwykłym szeregowcem. Wojtek mógł więc na wojnie liczyć na takie zadania, jak patrole, ochrona i logistyka.
– Już jako mały chłopiec z zapartym tchem oglądałem „Czterech pancernych”. Rodzice śmiali się, że dostaję wypieków na widok czołgu albo karabinu. Już wtedy marzyłem, by samemu pójść na wojnę, ale Polska nie brała w żadnej udziału i to był problem. Dopiero w Iraku nadażyła się okazja. Podrosłem, zaczęła się wojna. Była to doskonała okazja – tłumaczy Ślązak.
Wojtek mieszka teraz w Luton u siostry, ale już podjął decyzję. – Zaciągnę się do Afganistanu. Byłem dwa razy w Iraku. Wystarczy, trzeba coś zmienić. Trenuję cały czas, biegam. Jestem w dobrej formie. Przydam się naszym w Bagram (jedna z większych baz wojsk koalicji w Afganistanie – przyp. red.).
Opowiadam mu o naszych ustaleniach dotyczących starego sprzętu, w jaki wyposażono polskich żołnierzy w Afganistanie, m.in. o śmigłowcach z 30-letnim stażem. Nie zraża się.
– Polacy zawsze mieli gorszy sprzęt od innych wojsk. Było już tak w Iraku i nie dziwię się, że jest tak w Afganistanie. Amerykanie jeździli hammerami my honkerami na podwoziu tarpana. Oni mieli opancerzenie, my wykładaliśmy ściany wozów kamizelkami kuloodpornymi. Oni mieli lepsze jedzenie i kuchnię czynną 24 godziny na dobę, my tylko w określonych godzinach. Tak było i będzie, ale mnie to nie zraża – zastrzega Wojtek. – Lecę.

Złom dla Polaków na wojnie
W bydgoskich zakładach wojskowych na remont czekają właśnie 30-letnie śmigłowce wojskowe Mi-17, rosyjskiej produkcji. Maszyny te mają być jednym z głównych środków transportu polskich żołnierzy w górzystym Afganistanie. Nikomu nie przeszkadza fakt, że są stare i wysłużone, a ich zakup i remont kosztował Ministerstwo Obrony Narodowej tyle ile kosztowałoby kupno nowych maszyn.
Siedem śmigłowców, przeznaczonych dla polskiego kontyngentu w Azji pochodzi z większej partii, która miała być w dwa lata temu dostarczona do Iraku. We wrześniu 2004 r. zamówił je podczas wizyty w Polsce ówczesny prezydent Iraku, Ghazi Ajeel al-Yawir.
W grudniu 2004 r. Bumar, polski potentat zbrojeniowy podpisał kontrakt na dostawę 24 takich właśnie używanych śmigłowców Mi-17 do Iraku, maszyn odkupionych od jednego z państw zza naszej wschodniej granicy. Za śmigłowce Irakijczycy zobowiązali się zapłacić ok. 100 mln dolarów.
Przed dostawą do Iraku śmigłowce zostały wysłane do remontu w rosyjskich zakładach SPARC w Sankt Petersburgu, notabene należących do rosyjskiego biznesmena i domniemanego agenta KGB – Jurija Borysowa. Borysow to znana postać. Swego czasu w imieniu rosyjskich służb specjalnych sponsorował kampanię wyborczą prezydenta Litwy – Rolandasa Paksasa. Gdy sprawa wyszła na jaw, prezydent Paksas pożegnał się ze stanowiskiem. Na Litwie wybuchł skandal. Podejrzewano, że Rosja chciała przejąć kontrolę nad tą nadbałtycką republiką.
Kiedy śmigłowce wróciły po remoncie z Petersburga, a Irakijczycy przylecieli po odbiór maszyn, odmówili ich przyjęcia. Śmigłowce, mimo przeprowadzonego remontu były podobno w złym stanie technicznym. Wybuchła międzynarodowa afera. Zachodnia prasa donosiła o gigantycznej korupcji związanej z dostawami uzbrojenia dla Iraku i o śledztwie, które wszczęli następcy al-Yawira. Przykładem był właśnie polsko-iracki kontrakt na dostawę Mi-17. – Mi-17 zakontraktowane przez Irak w Bumarze okazały się stare i dlatego odmówiono ich przyjęcia. Stan tych maszyn oraz ich wyposażenie nie były zgodne z zawartym w dokumentacji opisem i z irackim zamówieniem – mówi Ali al-Shaboot, rzecznik powołanej przez rząd Iraku komisji antykorupcyjnej.

Nie chcieli w Iraku wzięli Polacy
Przez ponad rok helikoptery stały w magazynie, a Bumar szukał gorączkowo kolejnego kupca. Pod koniec ubiegłego roku siedem maszyn z myślą o misji polskiego wojska w Afganistanie kupiło Ministerstwo Obrony Narodowej. Przez ponad dwa miesiące czekaliśmy na odpowiedź MON w tej sprawie. Dopiero ponaglenia zmusiły ministerstwo do przygotowanie oświadczenia. – Śmigłowce nie są nowe, jednak zostały wyremontowane w 2005 roku – od tego czasu nie były użytkowane. Koszt ich zakupu to ok. 60 mln zł. Zakupione śmigłowce były wersją „cywilną” – modernizacja i przystosowanie do wymagań wojska kosztować będzie ok. 50 mln. zł, w tym 14 mln. zł przeznaczono na pakiet części zamiennych – poinformował nas Departament Prasowo – Informacyjny MON.
Jak sprawdziliśmy, jeden nowy śmigłowiec Mi-17 zamówiony bezpośrednio u rosyjskiego producenta i przystosowany do potrzeb wojska to koszt ok. 3.2 mln dolarów (ok. 10 mln zł). Łatwo więc policzyć, że zamiast remontować siedem starych maszyn, za przeznaczone na ten cel 100 mln zł. (zakup i remont) rząd polski mógłby kupić dziesięć nowych śmigłowców tego typu.
Polacy, którzy służyli w Iraku, a którzy po powrocie z wojny przyjechali do Anglii, są oburzeni tymi informacjami. – Ręce opadają. Jak można w tak bezmyślny sposób ryzykować życie i zdrowie naszych żołnierzy – mówi Krzysztof z Cardiff. – Przecież oszczędzając na tym sprzęcie wysyłamy ich na śmierć. A o nią i tak nie jest trudno na wojnie. – Nigdy nie chciałbym służyć w polskim wojsku w Afganistanie – mówi Arek. – Amerykanie mają doskonały sprzęt, mimo że nie są tak dobrze wyszkoleni jak Polacy. Gdybyśmy mieli takie maszyny, bylibyśmy o wiele lepszą armią od amerykańskiej. Takie ryzyko jest bezsensowne. Współczuję chłopakom, którzy będą musieli latać na tych maszynach. W tej sytuacji redakcyjny komentarz jest raczej zbędny.

Dość narażania życia ludzi

Kazimierz Marcinkiewicz:  Polskie Wojsko prowadzi tak ważne i trudne misje w świecie, że powinno być wyposażone jedynie w najlepszy sprzęt wojskowy. Nie można narażać życia i zdrowia naszych żołnierzy poprzez zaniedbania źle prowadzonej i popełniającej fatalne błędy firmy. W każdym kraju firmy zbrojeniowe ściśle współpracują z wojskiem i w pewnej mierze są od wojska zależne. Zawsze jednak po to, by podnosić jakość sprzętu, a nie odwrotnie. Bumar jest firmą, która musi wreszcie być poddana gruntownej restrukturyzacji, a następnie także prywatyzacji. Musi stać się dobrą i dobrze zarządzaną firmą. Inaczej będzie przynosił szkody niestety nie tylko finansowe – komentuje sprawę oburzony były premier.

Dlaczego używane jest lepsze?
Jarosław Rybak – rzecznik MON: Mając na uwadze przewidywane użycie śmigłowców w drugiej rotacji PKW Afganistan, zakupione śmigłowce typu Mi-17 są obecnie modernizowane i doposażane w celu dostosowania do standardów NATO. W ramach tego procesu zyskają m.in. możliwość działania w każdych warunkach klimatycznych oraz o każdej porze dnia i nocy. Otrzymają także systemy łączności i nawigacji zgodne z wymogami Międzynarodowej Organizacji Lotnictwa Cywilnego (ICAO). Będą również posiadały systemy biernej osłony przed rakietami przeciwnika, a co najmniej cztery z nich dostaną dodatkowe opancerzenie.
Po zakończeniu wszystkich prac przeglądowych i modernizacyjnych będzie je można z powodzeniem, bez obaw o zagrożenie zdrowia lub życia żołnierzy, wykorzystywać przez ok. dziesięć najbliższych lat.
Wartość zakupu siedmiu śmigłowców Mi-17 i ich modernizacja mająca na celu dostosowanie do standardów NATO jest nieporównywalnie mniejsza niż koszt jednego nowego śmigłowca transportowego tej klasy. Istotne jest również, iż zakupione śmigłowce posiadają mocniejsze od standardowych silniki, co znacząco ułatwi wykonywanie lotów w warunkach górskich (zakupione Mi – 17 mogą osiągnąć pułap do 6000 metrów nad poziomem morza, podczas gdy większość światowych śmigłowców osiąga tylko 4500 metrów). Zakup tego konkretnego typu umożliwi także szybkie wprowadzenie maszyn do służby. Pozyskanie nowego typu śmigłowca wymaga czasochłonnych procedur przetargowych i wydłużyłoby ten okres nawet do sześciu lat. Dodatkowo Siły Zbrojne RP posiadają wyszkolonych na tym typie śmigłowca pilotów, personel techniczny, posiadają odpowiednią infrastrukturę, bazę obsługową i wieloletnie doświadczenie eksploatacyjne.
Należy również zauważyć, że śmigłowiec Mi-17 jest doskonałą i sprawdzoną konstrukcją lotniczą, szeroko rozpowszechnioną we wszystkich zakątkach świata. O renomie i popularności tych maszyn najdobitniej świadczy fakt, iż są wykorzystywane nawet przez Siły Zbrojne Wielkiej Brytanii i Stanów Zjednoczonych.

Piotr Sieńko
Goniec Polski nr. 173 maj 07